Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Afganistan. Relacja BORowika. Jan Jagoda/Władysław Zdanowicz
Afganistan. Relacja BORowika. Jan Jagoda/Władysław Zdanowicz
Afganistan. Relacja BORowika. Jan Jagoda/Władysław Zdanowicz
Ebook622 pages9 hours

Afganistan. Relacja BORowika. Jan Jagoda/Władysław Zdanowicz

Rating: 5 out of 5 stars

5/5

()

Read preview

About this ebook

Jest to książka, która z pewnością otworzy oczy wielu czytelnikom, którzy nie mają zielonego pojęcia o Afganistanie, o tym co tam robią nasi żołnierze i nie mają pojęcia, co to jest ochrona obiektów oraz ludzi.
Po pierwsze - bardzo właśnie dobrze, że książka jest napisana żywym, bardzo dowcipnym językiem. Takich opisów nie można opisywać w napuszonym języku.
Po drugie - moje widzenie dziennikarzy z prasy, radia i TV pokrywa się całkowicie z opisanymi przez autorów. Ludziom z mediów poprzewracało się w głowach całkowicie. Rodzajowi żeńskiemu i męskiemu. Wbili sobie do głowy, że są IV władzą w kraju. Podzielam pogląd i wystarczy, że powtórzę słowa autorów "...przedstawiciele mediów są gotowi na wszystko, aby tylko dobrze sprzedać swój produkt, dlatego pokazują nam spektakl, do którego potrzeba aktorów i krwi". Nic dodać, nic odjąć.
Po trzecie - gratuluję grzecznego, bo grzecznego, bo nie można inaczej, opisania NANGAR KHEL. A już "zamiana ról" majora z dziennikarzami to jest MISTRZOSTWO ŚWIATA. Szlag mnie trafiał od słuchania i oglądania jakiejś niepoważnej dziecinady ludzi "prokuratorskich" w mundurach w/s NANGAR KHEL. Makabra.
Po czwarte - kapitalne opisy facetów z MSZ, tak zwanych "dyplomatów". Cholernie prawdziwe - rzeczywiste. To jest zresztą temat sam w sobie. Można napisać wiele książek na ich temat. To są w większości megalomani z nosami noszonymi tak wysoko, że w Warszawie trzeba druty tramwajowe podnosić, żeby swoimi nosami nie zawadzili.
A teraz kilka słów o akcji:
Młody funkcjonariusz BOR [Biura Ochrony Rządu], prymus kursu i znakomity strzelec, został oddelegowany w 2007 roku do ochrony organizującej się polskiej ambasady w Afganistanie. Trafił w środek bałaganu, który postanowił uwiecznić w dzienniku, łamiąc zasadę, że z „firmy” nic na zewnątrz się nie wydostaje. Pozwolił sobie na krytykę pośrednią i bezpośrednią bezsensownych procedur, nieszczerych przełożonych i niektórych kolegów dekowników w kraju. Czy wiedzieliście, że ambasadę w Kabulu ochraniało czterech funkcjonariuszy (i kilku lokalnych strażników), którzy spali w suterenie i byli gorzej wyposażeni od służących w polskim kontyngencie wojskowym specjalistów? Na posiłki woleli jeździć do baz sił ISAF, choć wkrótce po opuszczeniu ambasady tracili łączność radiową z obsadą placówki. Ich meldunki do Warszawy z prośbą o opancerzone auto dla ambasadora „ginęły”, natomiast opisom fatalnego położenia placówki nikt w tejże Warszawie nie dawano wiary.

LanguageJęzyk polski
Release dateSep 24, 2018
ISBN9780463681282
Afganistan. Relacja BORowika. Jan Jagoda/Władysław Zdanowicz
Author

Władysław Zdanowicz

Władysław Zdanowicz 30/06/1954 r. Autor, księgarz, wydawca jednego autora czyli siebie samego, bo nie chcę odpowiadać za oczekiwania i marzenia innych pisarzy. Jeśli coś zrobię źle będę mógł mieć pretensje wyłącznie do siebie samego. Mąż jednej żony i dwójki dorosłych dziec, dziadek. Nie zainteresowany zmianami. Autor książek o służbach mundurowych z dużą dawką humoru, bo to służy dobrze w walce ze stresem wojennym. Dotychczasowe książki: -cykl - Misjonarze z Dywanowa: 1. PINKY 2. JONASZ 3. HONKEY 4. HIENA cykl - Afganistan - Relacja BORowika - współautor Jan Jagoda - Dowódca plutonu - współautor Rafał Stachowski mjr.US Army

Read more from Władysław Zdanowicz

Related to Afganistan. Relacja BORowika. Jan Jagoda/Władysław Zdanowicz

Related ebooks

Reviews for Afganistan. Relacja BORowika. Jan Jagoda/Władysław Zdanowicz

Rating: 5 out of 5 stars
5/5

1 rating0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Afganistan. Relacja BORowika. Jan Jagoda/Władysław Zdanowicz - Władysław Zdanowicz

    Jan Jagoda

    Władysław Zdanowicz

    Afganistan

    Relacja BOR–owika

    Projekt okładki:

    Witold Kllaper - Duncan McLain

    www.facebook.com/issueartworks

    Korekta i redakcja:

    Skład: własny

    ISBN 978-83-63850-08-1

    © Copyright: Władysław Zdanowicz

    © Copyright by Księgarnia Zdanowicz Kwidzyn

    82-500 Kwidzyn ul. Łąkowa 21 Polska

    E mail: ksiegarnia.zdanowicz@pro.onet.pl

    www.kwidzyn.osdw.pl

    www.wladyslaw-zdanowicz.com.pl

    Wydanie drugie (autorskie - bez cenzury)

    Druk i oprawa:

    Zakład Graficzny „COLONEL" S.A.

    ul. Dąbrowskiego 16 30-532 Kraków

    Papier: CREANY HIBULK_60

    © Copyright : Władysław Zdanowicz

    Słowo od autorów

    Drogi czytelniku!

    Jak zapewne się domyśliłeś, nie nazywam się Jan Jagoda i chyba niepotrzebnie o tym piszę, ale wbrew zaleceniom swojej dawnej Firmy postanowiłem opowiedzieć o wydarzeniach, w których uczestniczyłem w dalekim kraju, jakim jest Afganistan. Ta książka, nie jest powieścią, lecz zbiorem zapisków, które robiłem na gorąco podczas pobytu w Kabulu, czasami później fabularyzowanych. Nie chciałem, aby ktoś nad nią uronił łzę lub zastanawiał się nad filozoficznym sensem życia i śmierci, od tego mamy lepszych i przede wszystkim znanych autorów. Nie zdradzam tu żadnych tajemnic państwowych, usytuowania budynków lub nazwisk ludzi, z którymi pracowałem, ponieważ od tego zależy ich bezpieczeństwo. Czasami zmieniałem pewne informacje, które komuś mogłyby zaszkodzić w przyszłości. Dotyczy to także osób, których nie lubię i nie szanuję, ale mimo wszystko nie życzę im źle. Moim pragnieniem było pokazanie naszej pracy i sytuacji, w jakiej się znajdowaliśmy, choć trochę przybliżyć to, co przeżyłem. Dlatego właśnie poprosiłem przyjaciela, aby podczas jego pracy nad tekstem zachował jego spontaniczność, choć być może przez to tekst będzie niektórych raził literacką chropowatością. Powinienem napisać, że bardziej zależało mi na formie niż stylu wypowiedzi, ponieważ wolę, aby moje słowa pozostały niezgrabne niż nieprawdziwe.

    Czy nam się to udało (bo uważam książkę za nasze wspólne dzieło), należy ocenić samemu. Jestem człowiekiem, który lepiej czuje się z pistoletem maszynowym HK w dłoni, niż z długopisem. Klawiatura komputera jest mi bardziej przyjazna, pod warunkiem, że pozostaniemy przy sprawdzeniu poczty lub wyszukaniu wiadomości w Internecie.

    Od najmłodszych lat bardziej mnie pociągało wspinanie na drzewa, strzelanie z łuku i zabawy w podchody, niż ślęczenie nad książkami. Takie przeciwieństwa to poniekąd rodzinna tradycja, bo mamy w niej nie tylko biskupa, ale także czynnego lewicowego działacza partyjnego, członka Radia Maryja i zdeklarowaną feministkę. Jednak podczas spotkań rodzinnych nikt nie ma do nikogo pretensji i zawsze stawiamy ponad wszystko służbę ojczyźnie, według zasady: Ojczyzna, Honor… dopiero później Bóg. Zapewne większość z czytelników jest przyzwyczajona do innej kolejności, ale to nie jest pomyłka. W naszej rodzinie na pierwszym miejscu są zobowiązania wobec kraju i rodaków, a więc Ojczyzny. Następnie należało być prawym wobec siebie i swoich przekonań, a więc honoru. A Bóg jest osobistą sprawą każdego z nas i nie powinien dominować nad pozostałymi. Zresztą wystarczy trochę znać historię, aby przekonać się, że przez całe wieki w Polsce funkcjonowała zasada Ojczyzna i Honor, dopiero w okresie II wojny światowej dodano na sztandary Boga i to na pierwszym miejscu, co musi dziwić, gdy tylko się zorientujemy, ilu naszych bohaterów wyznawało inną religię. Jakby tego mało, na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zaklepano to ustawowo w Sejmie. Nie oczekuję, że moja postawa zyska poklask, po prostu wyjaśniam zasady, według których zawsze postępuję.

    Po skończeniu szkoły nikogo nie zdziwiło, że taki wiercipięta jak ja, który zawsze był pierwszy gotów do wyjazdów w góry, zapisywał się na wszystkie możliwe kursy, trenował judo oraz karate i zawsze twierdził, że opanowanie ekstremalnej jazdy samochodem jest ważniejsze od nowej premiery w teatrze, skierował swoje kroki do wojska. Ponieważ byłem osobą poszukującą, samo wojsko i panujące w nim zasady nie wzbudziły mojego zachwytu, ale zainteresowało na tyle, że rozważałem doświadczenia bardziej ekstremalne, czyli wyjazd na Zachód oraz zaciągnięcie się do Legii Cudzoziemskiej. Niestety, byłem na tyle nieostrożny, że nieopatrznie wspomniałem o tym komuś z rodziny. Rozpętałem piekło. Najcięższym zarzutem było to, że nikt z naszej rodziny nigdy nie służył obcym, nawet podczas zaborów, więc jeśli już do końca zgłupiałem, to u nas jest dość służb specjalnych, abym w nich służył krajowi. Stryj biskup obiecał, że się tym zajmie i w miesiąc po zakończeniu kariery w wojsku zameldowałem się w Raduczu jako kandydat do Biura Ochrony Rządu, zwanego przez nas potocznie Firmą. Chyba pokazałem się z dobrej strony, bo od razu zostałem skierowany na kurs ochrony osób uprzywilejowanych, gdzie szczególnie dużo czasu poświęciłem jeździe ekstremalnej i celnemu strzelaniu. Szczególnie w tej drugiej specjalności uzyskiwałem dobre wyniki i dano mi do zrozumienie, że z czasem mogę trafić do nich jako instruktor, ale to nie było zajęcie, które by mi odpowiadało. Tuż po skończeniu kursu automatycznie napisałem raport o skierowanie do pracy w ochronie placówki dyplomatycznej, bo spodziewałem się, że jako prymus kursu będą miał szansę na wybór miejsca, do którego pojadę. Marzyły mi się ciepłe kraje w stylu Karaibów, gdzie można było poprawić znajomość języków obcych. Akceptowalna była także druga opcja, służby w kraju, choć zawsze wtedy istniało zagrożenie, że dostanę przydział do ochrony jakiegoś polityka, czego wolałem uniknąć. W końcu nie każdy chce, aby etykieta kapciowego lub tragarza zakupów przylgnęła do niego na stałe, tym bardziej, że koledzy nie przepuszczali okazji, aby takiego awansu nie skomentować. Na szczęście moje problemy zostały szybko rozwiązane i to o wiele szybciej, niż się tego spodziewałem. Nie zdążyłem wyjechać na przysługujący dwutygodniowy urlop, gdy w trybie awaryjnym zostałem wezwany do biura Firmy.

    Ale zanim o tym napiszę, kilka dodatkowych słów wyjaśnienia. Tradycją w naszej rodzinie jest prowadzenie dzienników, sam to niespodziewanie odkryłem, trafiając na zapiski mojego dziadka, dotyczące II wojny światowej. Dowiedziałem się, że w naszej rodzinie byli nie tylko naukowcy i nauczyciele akademiccy, lecz także żołnierze. Oczywiście, nie spowodowało to zmiany w moich zapatrywaniach dotyczących języka polskiego, ale postanowiłem, że kiedyś zrobię dokładnie to samo i nie spodziewałem się, że tak szybko będę mógł spełnić dane sobie przyrzeczenie. Z założenia nie chciałem, aby był to wyłącznie dziennik pozbawiony życia, stąd w tekście dialogi, które czasami lepiej oddają nastrój niż półstronicowy opis. Ktoś może mi zarzucić, że nie potrafię utrzymać jednej konwencji literackiej i zapewne ma rację, ale to moje zapiski i w takiej formie je zapisałem, więc nie chcę ich teraz zmieniać, aby się przypodobać czytelnikowi. Oczywiście, nie wszystkie zapisy były prowadzone systematycznie każdego dnia, praca w Kabulu nie dawała takiej możliwości, ale szczerze opisałem, jak tam było, czym na pewno wprowadzę moich przełożonych w stan zdenerwowania, bo do tej pory obowiązywała zasada, że nic, co dzieje się w Firmie, nie wychodzi na zewnątrz. Ale dość już tego przydługiego wstępu…

    Jan Jagoda

    Witam, jak zapewne się przekonaliście, mój przyjaciel zużył już wszystkie piękne słowa, aby zachęcić Was do sięgnięcia po książkę. Musicie sobie wyobrazić, jaki przeżyłem szok, gdy pewnego dnia po powrocie do domu czekała na mnie przesyłka z prośbą, abym w swojej dobroci – autor wyraźnie się podlizywał – popracował nad otrzymanym tekstem i uczynił go bardziej czytelnym, jeśli uznam, że praca jest w ogóle sensowna i nie należy jej od razu skasować. Przeczytałem dwa razy, usiadłem i trochę ją uporządkowałem, aby była przede wszystkim bardziej czytelna, przejrzysta i nie nudziła nikogo powtarzalnością swoich zapisów, choć nie ukrywam, że kosztowało mnie to trochę pracy. Niektóre fragmenty zostały usunięte, inne rozbudowane, ale i tak starałem się, aby bohater nie był jednocześnie sędzią i adwokatem w swojej sprawie.

    Jeden z moich znajomych redaktorów stwierdził, że nowa polska książka o Afganistanie po publikacjach pana Jagielskiego i Sikorskiego nie ma sensu. Nie zgadzam się z nim, tym bardziej, że jest to zupełnie nowe spojrzenie na Afganistan, i to człowieka, który patrzy na to z pozycji prostego żołnierza, a nie dziennikarzy, których obowiązują inne zasady i którzy mają dostęp do innych informacji.

    Zapraszam do sięgnięcia po książkę i zapewniam, że nie będziecie rozczarowani.

    Władysław Zdanowicz

    Wstęp

    Pani porucznik w sekretariacie Firmy - tak gwarowe określano Biuro Ochrony Rządu, do którego wtargnąłem zgodnie z otrzymanym rozkazem, była bardzo sympatyczna i warta większego prywatnego zainteresowania, ale na „dzień dobry" pokazała mi miejsce w szyku. Przyjrzała mi się uważnie, aż zacząłem się zastanawiać, czy przez pomyłkę nie trafiłem na casting do jakiegoś durnego programu telewizyjnego, po czym uniosła znacząco brwi, co miało oznaczać, że jest ciekawa, dlaczego ośmielam się jej przeszkadzać.

    Zapewne chciała sprawdzić mój głos, bo zanim zdążyłem się przedstawić, czyli przełykając ślinę podać swój stopień służbowy i dane osobowe, przerwała moją wypowiedź zdecydowanych ruchem ręki i obdarzając mnie uśmiechem, wskazała dłonią stojące pod ścianą drewniane krzesło. Co prawda przy oknie stały dwa skórzane fotele, które na pewno były wygodniejsze, ale zgodnie ze starym powiedzeniem „kapral nie oficer, tyłka sobie nie odgniecie", wykonałem rozkaz i dopiero po chwili z pewną nieśmiałością rozejrzałem się po pomieszczeniu.

    Szczerze mówiąc, poczułem rozczarowanie, bo właściwie nie było co podziwiać. Pokój nie różnił się niczym od innych biur w centralnych urzędach. O ile miałem swoje wyobrażenia, jak powinno wyglądać jedno ze strategicznych/najważniejszych miejsc w Firmie, to lekko się rozczarowałem, bo nigdzie nie było oczekiwanych przeze mnie gadżetów. Nowoczesne biurko z komputerem na środku, uzupełnione elegancką szafką na dokumenty i stolikiem z drukarką, za nim widoczny niewielki aneks kuchenny, do którego zapraszała marmurowa posadzka i dwa fikusy stojące przy fotelach pod oknem. Ponieważ znajdowałem się w sekretariacie zastępcy Firmy do spraw operacyjnych, można było się domyśleć, że dość często aneksu używano do późnych godzin nocnych, aby utrzymać wszystkich zainteresowanych na nogach.

    Od razu mój wzrok zatrzymał się na drzwiach obitych brązowym skajem, prowadzących do najważniejszej osoby w Firmie, czyli zastępcy szefa. Zgodnie z otrzymanym rozkazem miałem się zgłosić, aby odebrać swój pierwszy przydział. Nieoficjalnie liczyłem na atrakcyjny wyjazd do jakiejś egzotycznej placówki dyplomatycznej, choć równie dobrze mogłem uzyskać przydział do pracy terenowej, w której nie było nic ekscytującego. Miałem jednak marzenia i liczyłem na swoje szczęście, choć oczywiście mogłem to sprawdzić wyłącznie w chwili, gdy zostanę tam zaproszony.

    Zgodnie z radą zaprzyjaźnionej osoby pracującej w Firmie od dawna, zameldowałem się pięć minut przed wyznaczonym terminem, aby wszyscy wiedzieli, że jestem odpowiedzialnym i dyspozycyjnym pracownikiem. Nie wiem, czy zostało to właściwie zinterpretowane, bo teraz musiałem swoje odczekać i zapamiętać, aby następnym razem przychodzić o wyznaczonym czasie, jeśli nie chciałem się czuć w przedpokoju jak niepotrzebny mebel. Efekt mojego wcześniejszego przyjścia był taki, że musiałem siedzieć na krześle, podziwiając plakat informujący, że Minister Obrony Narodowej, Aleksander Szczygło, zaprasza w dniu 3 lipca, czyli jutro – jak zauważyłem – do Akademii Obrony Narodowej w Warszawie na konferencję naukową „Afganistan 2007 Misja dla pokoju". Coś mnie tknęło: być może moje zaproszenie nie jest tak zupełnie oderwane od tej informacji. Postanowiłem jednak spokojnie czekać na dalszy ciąg wydarzeń. Nie oszukujmy się, Afganistan nie był moim wymarzonym miejscem pracy.

    Kilka minut później mogłem dokładnie opisać każdy szczegół plakatu i stwierdziłem w duchu, że nie jest na tyle interesujący, abym nadal wpatrywał się w niego jak sroka w gnat. Szybka ocena sytuacji uzmysłowiła mi, że jedyne, na czym mógłbym na dłużej skupić swoją uwagę, są nogi pani porucznik, tylko one były warte podziwiania. Starałem się robić to dyskretnie, bo praca w naszej firmie ma swoje plusy, niestety dla wszystkich zatrudnionych, i dość szybko się zorientowałem, że pani porucznik dostrzegła zainteresowanie, choć na moje szczęście w żaden sposób jej to nie przeszkadzało. Nie zauważyłem też, abym zyskał u niej jakieś uznanie z tego powodu. To dowodziło jednego: od początku wiedziała, że jestem nic nieznaczącym trybikiem w Firmie i nie musi się mną przejmować. Zapewne byłem dla niej kolejnym szeregowym pracownikiem, który został zaproszony przez jednego z przełożonych, aby w ramach dowartościowania swojej osoby otrzymać z jego rąk nowe zadanie do wykonania. Tylko jedno było pewne: nowy rozkaz skieruje mnie do służby poza granicami kraju, bo w innym przypadku nikt z kierownictwa nie widziałby powodu, aby ze mną osobiście rozmawiać. Już wcześniej słyszałem informację, że taki przywilej dotyczył wyłącznie pracowników którzy mieli do wykonania zadania w tak zwanych „krajach wysokiego ryzyka", ale jakoś nie chciało mi się wierzyć, że ktoś od razu po kursie miałby trafić do takiego miejsca. Jedno było pewne – takie zaproszenie oznaczało, że dany pracownik zniknie na pewien czas gdzieś poza granicami kraju. Pani porucznik zapewne wiedziała, o jaki kraj chodzi, bo chwilami wydawało mi się, że spogląda na mnie ze współczuciem, choć i z zainteresowaniem. Oboje udawaliśmy, że nie zwracamy na siebie uwagi, ona odbierała telefony, informując rozmówców, że nikt z szefostwa nie jest w tej chwili uchwytny, a ja starałem się nie patrzeć w kierunku jej nóg.

    Nigdy nie uważałem się za znawcę kobiet, ale pani porucznik, mimo dobiegającej trzydziestki, była bardzo, ale to bardzo atrakcyjną kobietą. Prawie parsknąłem śmiechem, gdy uświadomiłem sobie, że użyłem w myślach określenia „mimo dobiegającej". Wiek u kobiety jest bez znaczenia, wszystko zależy od tego, co w sobie ma i wbrew powszechnej opinii ilość wypitego wina nie ma z tym nic wspólnego. Była harmonijnie zbudowana, z radosnej twarzy wyglądały wiecznie zdziwione, duże zielone oczy, choć mając w pamięci, gdzie oboje jesteśmy zatrudnieni, trudno było uwierzyć, że to prawda. Nie miała na sobie munduru, ubrana była w gustowną garsonkę, jeszcze bardziej podkreślającą jej wdzięki. Zaprosiłbym ją bez chwili zastanowienia na kolację, choć wiedziałem, że nie mam żadnych szans na bardziej intymną znajomość. Ale było na co popatrzeć i pomarzyć.

    Widocznie nie tylko ja miałem podobne odczucia, bo w sekretariacie co parę minut pojawiali się kolejni pracownicy i prosili o jakieś dokumenty, choć według mojej oceny bardziej skupiali swoją uwagę na walorach zewnętrznych pani porucznik, niż na potrzebnych zaświadczeniach i planach. Być może moja obecność w pokoju sprawiała, że w miarę szybko opuszczali sekretariat, a wtedy ona spoglądała w moją stronę, jakby sprawdzała, czy nadal siedzę na swoim miejscu.

    Kwadrans później, gdy na poważnie zacząłem się zastanawiać, czy z moim zaproszeniem na pewno wszystko w porządku i czy przypadkiem nie pomyliłem wyznaczonej godziny, do sekretariatu weszło dwóch mężczyzn. Jedno spojrzenie w ich stronę przekonało mnie, że są pracownikami Firmy, i to takimi, którzy nie przekładają papierków na biurkach, bo nie one są w ich pracy najważniejsze. Obaj byli dobrze zbudowani, może nawet zbyt dobrze, choć należało się zastanowić, czy to zasługa intensywnych ćwiczeń fizycznych na klatkę piersiową, czy dość przypadkowe nadużywanie jedzenia. Jedno było pewne: rozbudowane klatki piersiowe z trudem mieściły się w obszernych marynarkach, które, o ile dobrze pamiętałem z przebytego kursu, idealnie nadają się do ukrycia broni noszonej w kaburze pod pachami. Obaj mieli krótko przycięte włosy i ogorzałe twarze, co dowodziło, że ostatnio częściej musieli przebywać na świeżym powietrzu niż w zaciszach gabinetów. Zresztą absolutnie nie wyglądali na takich, co to lubią pracę biurową.

    Od razu skojarzyłem sobie nieoficjalny podział przydatności pracowników Firmy, których zgodnie z zasadami dzielimy na:

    Inteligenta – mającego nie tylko mięśnie, ale także sporo oleju w głowie, dzięki czemu nadaje się do roli ochroniarza dla wyższych urzędników państwowych i polityków. Pod warunkiem, że jednocześnie nie wykazuje ambicji i chęci do pracy w biurze. Czytaj, jest gotowy na wszystko, aby zapewnić sobie karierę w Firmie. A przy okazji nie chlapie bez potrzeby jęzorem i w odpowiedniej chwili odwraca wzrok, aby nie dostrzec nic zdrożnego czy kłopotliwego w zachowaniu swego pryncypała.

    Mięśniaka – kogoś, kto bardziej dbał o własny rozwój fizyczny niż … lepiej tego nie rozszerzać. Taki pracownik jest wymarzony do zadań ochrony pośledniejszych urzędników państwowych oraz obiektów poza granicami kraju. Nie stanowi także zagrożenia dla innych pracowników, więc większość kolegów darzy go sympatią.

    Urzędnika – tu jest kłopot, bo zazwyczaj taki pracownik nie nadaje się do pracy w żadnych wcześniej wymienionych operacjach, ale za to „jest niezbędny – według swojej oceny – do prawidłowego działania Firmy. Co do owej „niezbędności, to żaden z pracowników w terenie nie ma pewności, czy taka ocena jest właściwa, ale jeśli pracuje się w Firmie odpowiednio długo, człowiek zdaje sobie sprawę, że lepiej tego nie mówić głośno i w przypadkowym towarzystwie. Jeśli owi urzędnicy uprzednio pracowali w terenie, istnieje możliwość, że nie staną się zawalidrogami i w ramach swoich możliwości będą się starali pomóc, co wcale nie jest bezpieczne dla pozostałych. Często zdarzało się tak, że na urzędnika awansowana była osoba spoza Firmy, najczęściej znajomy jakiegoś polityka lub urzędnika, który się liczył… I to jest odpowiedni moment, aby przestać o tym dalej pisać…

    Władza – urzędnicy z doświadczeniem lub nie, którzy zostali docenieni przez odpowiednie osoby pracujące w Firmie, zajmując w niej stanowiska kierownicze. I nikogo nie interesuje zdanie takich pracowników jak ja.

    Według mojej oceny obaj nowoprzybyli kwalifikowali się do drugiej grupy, czyli mówiąc językiem zrozumiałym dla wszystkich, spełniali funkcje operacyjne poza granicami kraju, co już było interesujące. Nim zdążyłem przyjrzeć się im dokładnie, jeden z nich – niższy od kolegi o kilka centymetrów – spróbował pocałować panią porucznik. Co prawda w policzek, ale raczej nie była tym zainteresowana, szybko wyszła zza biurka i skierowała się do gabinetu zastępcy dyrektora, nie dopuszczając do poufałości.

    Zwracali się do siebie po imieniu, więc zapewne znali się odpowiednio długo, aby nie tracić czasu na obowiązującą służbową etykietę. Wyższy z nich spojrzał uważnie w moją stronę, po czym doszedł do wniosku, że zapewne jestem niższym rangą urzędnikiem, na którego szkoda jego czasu i uwagi, bo skupił się na koledze, który bez zbytniego skrępowania przyglądał się znikającej za drzwiami sekretarce, a szczególnie jej biodrom.

    – Daj spokój, i tak nie masz u niej żadnych szans – stwierdził krótko, siadając w jednym z foteli. – Za wysokie progi dla takich prostaczków jak my.

    – Może tak, a może nie, zresztą mów za sobie – odpowiedział tamten, uśmiechając się do swoich myśli. – W każdym razie nikt mi nie zabroni próbować, jak jest okazja… Poza tym i tak obaj wiemy, że jakby co, żadna ze stron nie jest zainteresowana zaślubinami.

    – Ściągniesz sobie kiedyś na głowę kłopoty… – odpowiedział wyższy, ignorując moją obecność. – One wszystkie niby nie chcą ślubowania, ale każda marzy o białej sukni i księdzu kapelanie. A ty i tak masz opinię erotomana–gawędziarza… – zaśmiał się chrapliwie.

    – O image dbać trzeba zawsze, a czasami opinia urabia babki, zanim jeszcze człowiek na nie spojrzy i można wtedy szybciej sprawdzić, czy wszystko pasuje… – zaśmiał się niższy, puszczając w moim kierunku oko. – Minął już czas, że bierze się w ciemno, nawet zakonnice o tym wiedzą.

    – Nie musisz sam sprawdzać, możesz się spytać wyższych stopniem – zaproponował ze śmiechem ten drugi, ale jego kolega uniósł tylko znacząco środkowy palec ku górze.

    Byłem pewny, że pracujemy w tej samej firmie, choć na pewno na innych stanowiskach. Zastanawiałem się, czy rzeczywiście mają z sobą broń, bo choć zgodnie z jakimś tam rozporządzeniem pracownicy nie powinni nosić broni na terenie biura, ci dwaj nie wyglądali na takich, którzy by się takimi zakazami przejmowali. Czego jak czego, ale patrząc na ich dłonie, byłem pewny, że nie należą do rzeszy urzędników, których mijałem na korytarzu.

    – Możecie wejść… – zakomunikowała pani porucznik, wskazując wejście do gabinetu.

    Nie byłem pewny, czy zaproszenie dotyczy także mojej osoby, ale ponieważ nie zauważyłem z jej strony żadnego zachęcającego ruchu dłonią, postanowiłem pozostać na miejscu, co – jak się wkrótce okazało – było słusznym posunięciem.

    Ledwie za dwoma mięśniakami zamknęły się drzwi, w sekretariacie zjawiła się kolejna pracownica z plikiem dokumentów, które położyła z ulgą na blacie biurka, po czym spytała, czy pojawili się już u dyrektora Mani z Doctorem, którzy mają stanowić nową obsadę w Kabulu. Ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy taka informacja może się przydać, starałem się zachowywać na tyle spokojnie, aby nie zwróciły uwagi, że przysłuchuję się ich rozmowie. Nie wiem, na ile mi się to udało, a na ile było to powiedziane specjalnie przy mnie, ale dowiedziałem się, że Mani nic jeszcze nie wie o nominacji na dowódcę grupy ochrony, ale jest raczej pewne, że dyrektor znajdzie sposób, aby go przekonać. W końcu niczym nie ryzykuje, obiecując mu udział w najbliższym kursie oficerskim oraz na „dzień dobry" wynagrodzenie przypadające oficerowi na placówce zagranicznej, choć oficjalnie takie uposażeniu mu nie przysługiwało. Ważne, aby dał się przekonać i nie trzeba było szukać kogoś innego na to stanowisko. Obie śmiały się, że obiecanki zazwyczaj przynoszą dobre skutki, a jak będzie później, to już inna sprawa.

    Zapewne dowiedziałbym się jeszcze sporo o życiu w Firmie, ale koleżanka spytała panią porucznik, czy Doctor nadal smali do niej cholewki, bo już dawno wszyscy w Firmie wiedzą, że zapowiedział, iż jej nie przepuści.

    – Chcieć, a dostać, dwie różne sprawy – odpowiedziała z przekonaniem pani porucznik, po czym wskazała ruchem głowy w moim kierunku, jakby chciała przypomnieć, że nie są same w pomieszczeniu i nie należy o wszystkim mówić.

    Demonstracyjnie odwróciłem głowę i spojrzałem w okno, aby w ten sposób zdystansować się od plotek. W każdym razie dalej rozmawiały na tyle swobodnie, że dowiedziałem się iż Firma ma kłopoty z obsadą placówki w Kabulu i gotowa jest obiecać wszystko, aby tylko Mani wyraził zgodę na wyjazd.

    Chyba dyrektor nie musiał zbytnio się wysilać, aby przekonać Maniego, bo w pewnej chwili wszyscy usłyszeli w sekretariacie polecenie poprzez interkom:

    – Dawać Młodego.

    Trwało chwilę, zanim zrozumiałem, że chodzi o moją skromną osobę, w czym pomógł mi ponaglający ruch dłoni pani porucznik, która – nie przerywając rozmowy z koleżanką – wskazała mi kciukiem drzwi gabinetu. Zdążyłem usłyszeć uwagę, że młode mięsko jest jeszcze zielone, i z trudem tłumiony chichot, gdy zamykałem za sobą drzwi.

    Za szerokim biurkiem w centrum gabinetu siedział szpakowaty osobnik, którego widziałem już wcześniej na kursie i dzięki temu wiedziałem, że choć teraz ubrany po cywilnemu, w rzeczywistości jest zastępcą głównego dyrektora. Niby przysłuchiwał się wywodom wyższego z mężczyzn, którego sekretarka nazywała Manim, ale moje wejście było mu na rękę, bo od razu odwrócił się w moją stronę, ignorując pozostałych. Nim zdążyłem się przepisowo zameldować, uciszył mnie zdecydowanym ruchem dłoni i nie wstając z fotela, podał Maniemu teczkę personalną. Choć nikt nic nie mówił, byłem dziwnie pewny, że teczka zawiera dokumenty dotyczące mojej osoby.

    – To nowy nabytek Firmy – przedstawił mnie krótko, bardziej obserwując reakcję Maniego, niż moją. – Wszystko masz w dokumentach, więc nie będę tracił czasu na jałowe trzepanie językiem i wprowadzenie, jakim to on jest dobrym harcerzem. Wspomnę tylko, że ma dobre referencje i specjalność kierowcy oraz strzelca wyborowego. Mimo że dopiero co skończył kurs, zgłosił się na ochotnika na wyjazd do jednej z naszych placówek. Po analizie w zarządzie postanowiliśmy, że przydzielimy go wyjątkowo do twojej grupy, Mani. Wiem… – uprzedził sprzeciw Maniego, który próbował wejść mu w słowo. – Jest młody, a ja obiecałem ci doświadczoną ekipę, ale przecież musi się gdzieś tego wszystkiego od kogoś porządnego nauczyć. Osobiście uważam, że najwięcej zyska właśnie przy tobie, zresztą wolałem przydzielić ci dobrego młodego, którego można ukierunkować, niż jakiegoś wiecznie niezadowolonego wiarusa, któremu nic nie będzie się podobało. Poza tym, zgodnie z naszymi ustaleniami, ambasadzie w Kabulu przysługuje czterech etatowych funkcjonariuszy BOR–u, a ja daję ci piątego… – zaznaczył przeciągle, nie dopuszczając Maniego do słowa. – Wierz mi, że będę się jeszcze musiał z tego tłumaczyć szefowi oraz innym politykierom z zarządu. To jest dla nich ponadstandardowa obsada, a wiecie, jak to niechętnie jest akceptowane przez naszych szefów, bo oznacza zwiększone wydatki w budżecie Firmy. Znowu będę musiał walczyć o dodatkowe dofinansowanie – westchnął ciężko, jakby akurat to najbardziej go męczyło.

    – Kabul to miasto o zwiększonym ryzyku – wszedł mu wreszcie w słowo Mani, zerkając w moim kierunku. Zauważyłem, że nawet nie próbował ukryć grymasu rozczarowania. – Po doświadczeniach, jakie zyskaliśmy przy organizacji ambasady w Bagdadzie, powinniśmy wiedzieć, że aby wszystko działało jak należy, obsada w krajach zwiększonego ryzyka, a Afganistan do takich należy, powinna liczyć minimum ośmiu ludzi. Zresztą, rzeczywiście obiecał mi szef fachowców, a ja widzę harcerza, któremu będę musiał poświęcić dużo czasu, zanim go gdziekolwiek puszczę samego. Sorry, panie pułkowniku, ale umowa była inna.

    Mój nowy dowódca nie ukrywał, że nie jest ze mnie zadowolony. Nie powiem, aby nie było mi przykro z tego powodu, ale cóż mogłem zrobić. Obiecać w duchu, że udowodnię wapniakowi, iż może nie jestem tak dobrze zbudowany, jak on i jego kumpel, ale na pewno tak samo jak oni sprawdzę się w swojej pracy? Potrzebowałem czasu i okazji, żeby to udowodnić, a sądząc z reakcji dyrektora, wyjazd miałem pewny jak pieniądze w banku. No, może to nie było zbyt dobre skojarzenie, bo z bankami różnie bywa.

    – Nie pierdziel, Mani! – zdenerwował się niespodziewanie dyrektor, wstając zza biurka. – Dałem ci wszystko, co chciałeś. Dostałeś etat oficerski, dodatek funkcyjny oraz Doctora jako swojego przybocznego, bo jak wcześniej mówiłeś, byliście razem na poprzedniej placówce i możecie być siebie pewni. Zapewniam ci także wszelką możliwą pomoc w załatwianiu wszystkich spraw, jakie uznasz za stosowne, gdy już się rozejrzysz na miejscu i ocenisz potrzeby ambasady. To jeszcze nie wszystko – nie pozwolił mu dojść do głosu. – Zauważ, że po powrocie z Kabulu i ukończeniu kursu oficerskiego będziesz miał możliwość wyboru nowej placówki. Wracając do Afganistanu, nie jestem zadowolony z pracy poprzedniej i obecnie przebywającej tam ekipy, która skupiła się na pilnowaniu lokalnych pracowników podczas remontu, a zapomniała o innych aspektach naszej pracy. Na szczęście prace budowlane zostały zakończone i teraz nic już nie stoi na przeszkodzie, aby posłać tam prawdziwych fachowców. Mani, zdecydowałem się na ciebie, bo masz potrzebne doświadczenie i nie pozwolisz sobie chodzić po głowie byle urzędniczynie z MSZ–tu. Wiem, że zanim zrobisz coś głupiego, najpierw pomyślisz o bezpieczeństwie placówki oraz ludzi, którzy są tam zatrudnieni.

    – I mam tego dokonać mając do dyspozycji czworo ludzi? – upewnił się cicho Mani, podnosząc do góry otwartą dłoń.

    – Pięciu – poprawił go dyrektor, wracając za biurko. – Masz czterech doświadczonych i jednego, którego musisz przyuczyć, ale zawsze to lepiej, mieć młodego zdolnego, niż w ogóle nikogo więcej nie mieć. Wiem, że to stan minimalny, ale podczas remontu nie było potrzeby trzymać tam więcej ludzi, tym bardziej, że placówka nie działa w pełnym wymiarze… – Przerwał swój wywód i dodał ściszając głos: – To naprawdę nie moja wina, że ktoś z naszych urzędników nie wprowadził we właściwym czasie poprawek do planowanej obsady tej cholernej ambasady i teraz, gdy wszystko zostało akceptowane przez naszego szefa, nic już nie możemy zrobić. Nie mamy na to ani funduszy, ani pełnej obsady i dlatego do następnego roku musimy sobie jakoś dać radę. Obiecuję, że postaram się załatwić wam pomoc wojska i może oni podeślą kogoś do pomocy, bo dobrze wiem, że przy takiej obsadzie będziecie mieli mnóstwo roboty. Ale musi to trochę potrwać, zanim wszystko będzie takie, jak powinno być. Dlatego będę potrzebował rzetelnych raportów oceniających stan zabezpieczenia placówki oraz konkretne propozycje zmian i sugestie, co musimy szybko usprawnić, a co może jeszcze poczekać. Mani, jedziesz tam między innymi dlatego, że robiłeś podobne rzeczy w Bagdadzie, więc dobrze wiesz, o co mi chodzi. Oczywiście nie obiecuję, że uda mi się wszystko szybko załatwić, bo dobrze wiesz, że nasza biurokracja potrzebuje trochę czasu, aby wszystko przemielić na język dla nich zrozumiały, ale na to już nie mam wpływu. W każdej sprawie, która będzie wymagała mojej interwencji, będziesz się kontaktował z Eweliną, ona najlepiej wie, jak ci pomóc i gdzie ewentualnie mnie znaleźć. I pamiętaj, że i tak masz wyższą stawkę od innych – zaznaczył.

    Chyba ta uwaga była zupełnie nie na miejscu, bo Mani nie należał do grona pracowników, którzy w obecności przełożonego milczą. Ale pułkownik przekonał się o tym za późno.

    – Tu już pan pułkownik przesadził – stwierdził krótko Mani, dochodząc do słowa. – Wszyscy wiemy, że pieniądze, które mi pan teraz wypomina, wcale nie są takie powalające. Może tak było za dawnych czasów, gdy wartość dolara rzeczywiście była dużo wyższa na naszym rynku niż dzisiaj… – grymas na jego twarzy mówił więcej niż słowa. – Teraz takie same pieniądze, jeśli nie większe, mogę zarobić w kraju i nie muszę jechać za nimi na drugi koniec świata i nadstawiać łeb, aby ktoś do niego strzelał. Ale nie o to chodzi… – teraz on nie dopuścił pułkownika do głosu. – Nie ukrywam, że nie uśmiecha mi się kolejny wyjazd do psychostanu, jakim wcześniej był Irak i teraz będzie Afganistan. Obaj dobrze wiemy, że nie ma pan dla mnie innej propozycji niż wyjazd za granicę lub służbę przy VIP–ach i gronie pokręconych polityków, którym trzeba podcierać cztery litery i dbać, aby nie wpakowali się w kolejne kłopoty, choć akurat to wychodzi im najlepiej. Obaj wiemy, że mam do politykierów uraz i wolę wyjechać z kraju, niż mieć z nimi cokolwiek wspólnego… – gestem dłoni uciszył swojego kolegę, który chciał dodać coś od siebie. – Teraz ja mówię, Doctor… Wszyscy także wiemy, że Doctor wyraził zgodę na wyjazd do Kabulu tylko pod warunkiem, że pojadę tam jako dowódca. Czy jest inaczej? – spojrzał na swego kumpla.

    – Nie trać mego czasu – zwrócił mu uwagę pułkownik. – Sam także nie masz go za dużo. Ważne, że Doctor jedzie z tobą, i chyba o to tu chodzi. Poza tym to nie moja wina, że jakiś durny urzędas z Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie wystąpiło w odpowiednim czasie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, któremu podlegał BOR z formalnym wnioskiem o rozszerzenie działań BOR–u do ochrony ambasadora i oficjalnie naszym jedynym obowiązkiem jest ochrona budynku.

    – O, kurwa – jęknęli jednocześnie Mani z Doctorem, patrząc na swego przełożonego z niedowierzaniem.

    – To jak my mamy chronić mu tyłek? – zapytał retorycznie Mani. – Jak będzie się przemieszczał po Kabulu, spotykał w terenie z lokalnymi politykami… Ba, kontaktował się naszymi żołnierzami w terenie, bo przecież na pewno będzie musiał ich czasami odwiedzać.

    – Tam nasza ochrona mu już nie przysługuje… – dodał swoje Doctor. – Odprowadzamy go do bramy a później, chłopie, radź sobie sam?

    – Kurwa, sam chuja wiem, jak to zorganizujecie – zaklął przełożony rozkładając dłonie. – Oficjalnie mamy swoje zadania i na tym się mamy skupić, a cała reszta… – wymownie przeniósł spojrzenie na Maniego i Doctora. – Nie bez powodu wy tam jedziecie i myślę, że jakoś sobie poradzicie, aby wszystko było dobrze. – znacząco przeciągnął słowa „jakoś sobie", po czym dodał. – Zależy nam na dobrych stosunkach z ambasadorem, bo podobno to jest facet z którym można się dogadać.

    – A niby jak? – wyrwało się Doctorowi, ale od razu przerwał uciszony gestem dłoni Maniego.

    – Powtarzam oficjalnie, że mając czterech ludzi, czy nawet pięciu, nie jestem w stanie wypełnić powierzonego zadanie – stwierdził poważnie Mani. – I na pewno nie rozkażę swoim ludziom aby wyszli poza teren ambasady, bo gdy któremuś coś się stało, to do końca życie nie zdołam się wytłumaczyć przed prokuratorem, co robiliśmy na ulicach Kabulu. I to ja beknę, bo zapewne nikt mi nie da na piśmie rozkazu, że mam chronić ambasadora poza terenem ambasady.

    – Mani gadasz jak porypany, albo jakbyś się wczoraj zatrudnił w Firmie – żachnął się przełożony, nie ukrywając, że nie jest zadowolony z tego co słyszy. – Nikt tu nie mówi o oficjalnych nakazach, ale w ramach swoich możliwości, masz zrobić wszystko, aby było dobrze. Ciebie nie pytam – nie dopuścił Doctora do głosu. – Wszyscy wiemy, że przez cały turnus nie będziecie siedzieli za murami, bo to jest fizycznie niemożliwe, tym bardziej, że na terenie ambasady nie ma żadnego sklepu. Skoro więc będziecie musieli wyskoczyć co jakiś czas po żarcie, to tym bardziej musicie dobrze żyć z pracownikami ambasady i iść sobie na rękę. Jak to sobie zorganizujecie to już nie mój problem, a wszystko okaże się na miejscu więc teraz nie ma co za dużo teoretyzować. Mogę wam obiecać, że ze swojej strony zrobimy wszystko aby zapewnić wam jakoś pomoc naszych innych służb, które znajdują się w Afganistanie.

    – Czekaj babko latka… – zaśmiał się nerwowo Doctor, ale powiedział to na tyle cicho, że nie było żadnej pewności aby ktoś poza nami dwoma mógł to usłyszeć.

    – Rozumiem, że w tym przypadku nie mam nic do gadania – stwierdził oficjalnie Mani.

    – Możesz oczywiście odmówić wyjazdu… – nieoczekiwanie równie oficjalnie poinformował wszystkich przełożony. – Ale wiesz czym to się zakończy i jakie będą konsekwencje twojej decyzji.

    – Zwolnić mnie od razu nie zwolnicie, ale obaj wiemy, że jeśli odmówię wyjazdu, skończę jako czasowy ochroniarz prezydenckiego ośrodka w Ciechocinku lub Wiśle, i to tylko dlatego, że do obu tych ośrodków Kaczor nigdy nie jeździ. A nawet jakby pojechał, to otrzymam urlop lub będę musiał kryć się po piwnicach. Do czasu aż znajdziecie odpowiedni powód aby się mnie pozbyć z Firmy. Wszyscy jednak wiemy, że nie nadaję się na kapciowego i nie chcę robić konkurencji niektórym naszym kolegom, którzy się w tym specjalizują. I tak naprawdę to jest jedyny prawdziwy powód, dla którego zgadzam się na wyjazd do Kabulu, bo nie mam zamiaru nikomu nosić torebki lub parasola. Poza tym, obaj dobrze wiemy, że wobec choroby innego kandydata macie przysłowiowy nóż na gardle i obiecacie mi wszystko, abym tylko wyraził zgodę na ten wyjazd – zakończył z satysfakcją.

    – Dobra, skoro wszystko wiesz, dość tych słownych przepychanek – pułkownik rozłożył ręce, uznając, że w ten sposób traci czas. – Reasumując, rozumiem, iż doszliśmy do consensusu w sprawie waszego wyjazdu do Kabulu. Za pięć dni odlatuje wojskowy samolot do Kabulu, w którym zarezerwowałem wam już miejsca, więc naprawdę macie niewiele czasu, aby przygotować się do wyjazdu. Co do samolotu, bardzo mi przykro, ale leci CASA, a nie Tutka, którą byłaby o wiele wygodniejsza, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Z terminem musieliśmy się podporządkować harmonogramowi MON–u i teraz musicie zrobić wszystko, aby się wyrobić. Pozostałym panom dziękuję, a ty, Mani, zostań jeszcze przez chwilę, bo musimy ustalić dokładnie jak będzie wyglądała współpraca z ambasadorem.

    Nim się zorientowałem, wylądowałem za drzwiami i dopiero tam zdałem sobie sprawę, że właśnie zostałem poinformowany, iż otrzymałem propozycję nie do odrzucenia i za pięć dni znajdę się po drugiej stronie kuli ziemskiej. Widocznie moja mina nie wyglądała zbyt mądrze, bo poczułem przyjacielskie uderzenie na plecach i gdy z trudem próbowałem złapać powietrze, dostrzegłem wyciągniętą ku sobie dłoń.

    – No, Młody, poszczęściło ci się – niższy z mężczyzn uśmiechał się szeroko, jakby nie widział nic złego w wyładowaniu swojej energii na moich plecach i zazwyczaj właśnie w ten sposób witał się z nowymi kolegami. – Jestem Doctor… przez „c, a nie przez „k – zaznaczył, jakby mogło to coś wyjaśnić.

    Wyraz mojej twarzy musiał mu to uzmysłowić, bo dodał wyjaśniająco:

    – Doctor to moja ksywa w Firmie i tak masz się do mnie zwracać. Do dowódcy… – wskazał głową w kierunku zamkniętych drzwi do gabinetu zastępcy szefa BOR. – Lepiej zwracaj się służbowo, najlepiej „panie chorąży". Zanim ci tego sam nie zaproponuje, niech cię ręka boska broni nazwać go Mani. Tak mogą się do niego zwracać wyłącznie dobrzy znajomi – wyjaśniał głośno, podchodząc do biurka pani porucznik i próbując tak przy niej stanąć, aby mieć jak najlepszy widok na jej... Nie interesowało mnie, gdzie próbował zerknąć Doctor, ale nadal nie wiedziałem, jaki ma stopień służbowy i jak mam się do niego zwracać. Postanowiłem milczeć, obserwując, jak wertuje moja akta osobowe.

    – O, prawie dziewicza… – wyciągnął ze środka kartotekę. Poznałem ją od razu bo musiałem obejść z nią większość działów w Firmie, aby uzyskać w każdym stosowny wpis. – Widzę, Młody, że masz sporo spraw do załatwienia, więc nie będę cię zatrzymywał. Pani porucznik była dla ciebie tak uprzejma, że już ci zaznaczyła to, co jest najważniejsze, abyś mógł z nami polecieć do Afganu – pochwalił ją, pochylając się nad biurkiem. – Wyjazd mamy zaplanowany na ósmego o siódmej rano, więc nie trać czasu i zajmij się załatwianiem obiegówki. Zanim ruszysz, muszę cię wprowadzić w podstawowe zasady naszej Firmy podczas wyjazdów poza granice naszego kraju. Z braku czasu, podam ci wyłącznie sprawy podstawowe, a więc… Po pierwsze, nigdy nie wsadzaj nosa w prywatne sprawy kolegów. Jeżeli ktoś będzie chciał ci coś opowiedzieć, zrobi to sam i wtedy, kiedy uzna to za stosowne. Po drugie, to, co się dzieje na misji, pozostaje między nami i nie wychodzi na zewnątrz. Po trzecie, polecenia, jakie wydają wyżsi stopniem, są wykonywane bez zadawania jakichkolwiek pytań. Jeżeli będzie taka potrzeba i czas, twój przełożony sam udzieli ci stosownych wyjaśnień. Albo i nie. To on decyduje, czy i kiedy jest odpowiednie miejsce do zadawania pytań i uzyskania stosownych wyjaśnień. Proponuję ci, żebyś to zapamiętał do końca swojej służby w Firmie. Po czwarte, im dłużej przebywamy na misji, tym bardziej jesteśmy drażliwi na tematy osobiste, więc staraj się ich unikać i nie poruszaj w rozmowach. Specyfika pracy w Firmie powoduje, że związki uczuciowe są krótkotrwałe albo nawet żadne, więc temat żon i dzieci jest tabu. Po piąte, z zasady unikamy zbędnych kontaktów z pracownikami spoza Firmy, a już szczególnie z MSZ, bo u nich pracuje specyficzny typ człowieka, którego można określić jako połączenie mendy, zazdrośnika, donosiciela i frajera dającego dupy na każdym kroku i to każdemu, kto stoi w hierarchii służbowej wyżej od niego.

    – O… – zdziwiła się pani porucznik, zerkając na niego po raz pierwszy znad swoich papierów. – A skąd u ciebie taka doskonała znajomość psychiki naszych kolegów… dyplomatów? – spytała z sarkazmem w głosie.

    – Po przeczytaniu pięciu donosów, które napisali na mnie podczas mojego pobytu w Bagdadzie – odpowiedział z uśmiechem, starając się zajrzeć pani porucznik w dekolt. Ruchem dłoni wskazał, że nie ma do mnie więcej żadnych spraw i mogę odejść. Nie wiadomo dlaczego przeszedł także na służbowy ton, aż się obejrzałem za siebie, aby sprawdzić, czy ktoś nie wszedł do sekretariatu. – Pani porucznik, Mani prosił mnie, abym odebrał zestawienie sprzętu, jaki mamy w Kabulu, bo chce się zorientować, na co możemy na miejscu liczyć i co musi już teraz zamówić, skoro jeszcze jesteśmy na miejscu.

    – Sama bym chciała wiedzieć. – odpowiedziała spokojnie pani porucznik i szybko wyjaśniła: – Od dwóch tygodni wysyłam do nich ponaglenia, aby przesłali nam aktualne stany, ale nie możemy się doczekać odpowiedzi.

    – To może jest poprzedni spis? – zainteresował się Doctor, patrząc na nią z pewnym niedowierzaniem, a widząc jej minę, pokręcił ze zdziwieniem głową. – Naprawdę nic nie mamy?

    – Tam był remont, a właściwie budowa – tłumaczyła pani porucznik, rozkładając bezradnie dłonie. – Zresztą sprzęt wysyłaliśmy wojskowym transportem i nie wszystko dochodziło na miejsce. Nawet miała z tym jakąś robotę żandarmeria wojskowa, bo coś zginęło po drodze i trzeba było pisać protokoły, aby zdjąć je ze stanu.

    – Nasz sprzęt szedł wojskowym transportem, a nie pocztą kurierską? – zdziwił się Doctor, po czym obejrzał za siebie i zauważył, że nadal jestem w pokoju. – Czegoś nie zrozumiałeś, Młody, że nadal tu tkwisz?

    – Chciałem się dowiedzieć, kiedy i gdzie odbędzie się spotkanie naszej grupy poświęcone sytuacji w Afganistanie i zagrożeniom, jakie możemy tam natrafić?

    – Że co? – nie potrafił ukryć zdumienia w głosie, patrząc na mnie, jakbym to ja był sprawcą jego zdziwienia. – Jakie znowu spotkanie, o czym ty mówisz?

    – Zgodnie z tym, czego uczyli nas na kursie, przed każdym wyjazdem na zagraniczną placówkę powinno odbyć się spotkanie, na którym specjalista, w tym przypadku arabista, informuje wszystkich o zwyczajach i zasadach panujących w kraju, do którego wyjeżdżamy. Powie, jak należy się zachować, postępować w kontaktach z mieszkańcami, czego unikać, czego nie jeść i w ogóle… – patrząc na jego minę, zdałem sobie sprawę, że wiedza wyniesiona z kursu jest chyba zbyt teoretyczna i nie całkiem odpowiada praktyce stosowanej w Firmie. – No… Tak nas uczyli i myślałem, że…

    – Młody, ty nie myśl za dużo, bo przez przypadek zostaniesz ministrem i dopiero narobisz sobie kłopotów – nie kryjąc ironii zgasił mnie Doctor i spojrzał na panią porucznik, jakby chciał jej powiedzieć: „Widzisz, jakich teraz dają nam naiwnych nowych". – Młody, zapamiętaj, że to, czego uczą was na kursie, jest słuszne, ale tylko do momentu, gdy musisz ten kurs zaliczyć. Zastanawiałeś się kiedyś, kto was na tych kursach uczy? No kto? To są same palanty, które opanowały teorię, a nigdy nie wyjechali dalej niż do Paryża, i to z wycieczką turystyczną, gdzie na swoje szczęście nie mieli szansy, aby się zgubić. W większości to byli pracownicy MSZ, którzy dorobili się naukowych tytułów i jako osoby z wyższym wykształceniem mają uprawnienia, aby takie kursy organizować i kasować za to spore pieniądze. Więc zapomnij, co ci tępogłowi na kursie gadali, w praktyce masz słuchać mnie oraz Maniego. Żadne inne informacje nie są ci potrzebne, tym bardziej, że dzisiaj nie mamy na to czasu. Jak tak bardzo chcesz, to kup sobie jakąś książkę w księgarni, ale od razu ci mówię, że szkoda twojego czasu i forsy. Główna zasada, do której musisz się stosować będąc w jakimkolwiek kraju islamskim, a takim jest Afganistan, jest niezmienna: zawsze słuchasz dowódcy i wykonujesz jego rozkazy. Nie jadasz byle gówna, a jeśli już coś żresz, wyparz to najpierw we wrzątku. Tak między nami, jak już będziesz na miejscu, nie mów przypadkiem, że to kraj muzułmański, bo dostaną kurwicy i zadźgają cię z przyjemnością. Bez względu, co mówią politycy i dyplomacji, Afganistan jest krajem islamskim, muzułmańskim, a na pewno nie arabskim i choć mało kto widzi w tym różnicę, to jednak wierz mi, że jest ona zasadnicza. I pierwsza lekcja dla ciebie przed wyjazdem. Skoro lecimy CASĄ, pierwsze kroki skieruj do apteki i kup sobie zapas stoperów do uszu, bo na koniec lotu możesz stracić słuch. Zresztą, stoperów nigdy dość, bo i na miejscu docelowym mogą się okazać przydatne. A teraz wyjazd… – wskazał wymownie kciukiem w kierunku drzwi.

    – Może jednak wstrzymaj się na chwilę – zatrzymała mnie pani porucznik, uśmiechając się kpiąco do mego nowego kolegi. – Doctor, a co będzie, jak ktoś z szefostwa dowie się o twoim zdaniu na temat respektowania obowiązujących nas regulaminów?

    – Wtedy sami niech sobie jadą do psychostanów… - specjalnie posłużył się gwarowym określeniem pracowników BOR-u o krajach o podwyższonym ryzyku, zazwyczaj arabskich. - Przecież dobrze wiemy, że gdyby nie tacy wariaci jak ja i Mani, to nikt tam nie pojedzie z własnej woli i trzeba będzie robić łapankę… – zaśmiał się głośno. – Więc nie ma co mnie straszyć.

    – To mam dla ciebie niedobre informacje – stwierdziła z uśmiechem pani porucznik, wymownie zerkając do swoich dokumentów. – Widocznie zapomniałeś, że zgodnie z obowiązującym rozporządzeniem szefa BOR–u każdy pracownik wyjeżdżający na misję poza granice kraju jest zobowiązany do odbycia szkolenia, które między sobą określacie jako „Dobra rada". Może to cię zdziwi, ale zarówno ty, jak i Mani oraz… – spojrzała wymownie w moim kierunku – macie niebywałe szczęście, ponieważ pojutrze, niezupełnie przypadkowo, takie szkolenie odbędzie się właśnie w naszym Centrum Szkolenia i cała wasza trójka musi się tam stawić na godzinę dziewiątą zero zero.

    – Mani też? Przecież on tam był przez ostatnie pół roku instruktorem… – zdziwił się Doctor, po czym spojrzał uważnie na mnie. – A Młody jest właśnie po szkoleniu w Raduczu i musiał tam je wszystkie zaliczyć.

    – Po pierwsze, bycie instruktorem nie zwalnia od konieczności odbycia szkolenia, tym bardziej, że to jest wyjazd na placówkę zwiększonego ryzyka… – stwierdziła spokojnie pani porucznik, pukając wymownie palcem w papiery. – Bez zaświadczenie, że odbyliście taki kurs, nikt tam was nie puści, bo każdy na wszelki wypadek woli dmuchać na zimne.

    – Po prostu boicie się o własne tyłki, gdyby coś nam się tam stało – wszedł jej w słowo Doctor. – Ot i cała tajemnica.

    – Uważaj, jak chcesz, ale kurs musisz odbyć, czy tego chcesz, czy nie – zakończyła z uśmiechem na twarzy pani porucznik, wręczając mu plik dokumentów i wskazując głową w stronę drzwi. – Ale sądzę, że ktoś tak doświadczony jak ty, zapewne da sobie radę.

    – Kurs jest pojutrze, a dzisiaj spokojnie mogę pójść na kolację – zagaił jeszcze Doctor w drzwiach, ale pani porucznik zaśmiała się i pokręciła przecząco głową.

    Dopiero na korytarzu dotarło do mnie, że właśnie zacząłem pracę i za pięć dni wyjeżdżam na swoją pierwszą misję. W najgorszych przypuszczeniach nie przewidziałem, że trafię od razu do kraju, gdzie toczy się wojna. Marzyłem o Hiszpanii lub innym kraju, gdzie będę mógł spokojnie wejść w rytm pracy, a przy okazji poprawić swoją znajomość języków obcych. Jak pokazało życie, marzenia i plany nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, na którą tak naprawdę nie mamy żadnego wpływu. Okazało się także, że w każdym kolejnym dziale, do którego zgłaszałem się z dokumentami wyjazdu, bardziej budziłem współczucie niż zazdrość, a przy okazji każdy z obsługujących udzielał mi bezpłatnie kilku rad i przestróg, na co mam uważać. Słysząc, że jadę tam z Manim i Doctorem, uśmiechali się tylko oraz ze współczuciem kiwali głową. Dowiedziałem się, niejako przy okazji, jak Doctor zasłużył na swoją ksywkę. Wbrew moim przypuszczeniom nie było to związane z zawodem, jaki wykonuje, ale z rzadko spotykaną cechą przyciągania do siebie wszystkich lokalnych chorób, które powodowały, że na każdym wyjeździe konieczne okazywały się interwencje lekarza.

    Pięć dni to podobno dość czasu, aby załatwić wszystkie sprawy służbowe, ale na pewno za mało, aby osobiście skontrolować i spakować cały sprzęt, jaki przysługuje podczas wyjazdu do Afganistanu. I o ile sprzęt ochraniający typu kamizelka, hełm, mundury letnie i zimowe, kombinezony, latarki, apteczki i setki innego drobnego uzupełnienia pozostawiłem w gestii magazynierów, którzy i tak musieli to wszystko zapakować do specjalnych pojemników, które zostaną wysyłane do Afganistanu pocztą dyplomatyczną, to w przypadku broni nie zostawiłem im wyboru. W magazynie broni uparłem się, że nie wyjdę bez HK MP5K, który stanowił podstawowy pistolet maszynowy przy ochranianiu VIP–ów, oraz Glocka 17 przystosowanego do strzelania amunicją FX. Po awanturze i interwencji Doctora zgodziłem się na zamianę HK MP5K na HK G–36, bo rzeczywiście tego pierwszego nie mieli na stanie. Przez mój upór nie dostałem Flash Bang NIKO, czyli granatów błyskowo–hukowych, bo – jak mi udowodniono – nie były przewidziane dla udających się do Afganistanu pracowników BOR–u. Nie było sensu się kłócić, tym bardziej że pokazano mi konkretne rozporządzenie, jakie uzbrojenie jest przewidziane do pobrania podczas wyjazdu w ten rejon świata. Co wcale nie znaczy, że się z tym zgadzałem. Zdenerwował mnie ponadto fakt, że nie mogłem sprawdzić pobranego uzbrojenia na strzelnicy, która akurat przechodziła odbiór techniczny i nikogo tam nie wpuszczano, ale także na to nic nie mogłem zrobić. Sprawdziłem tylko poprawność jej działania na „sucho", czyli bez amunicji, i obiecałem sobie dokładną kontrolę, jak już wyląduję w miejscu docelowym.

    * * *

    Gdy zgłosiliśmy się na odbycie szkolenia, okazało się niespodziewanie, że nasze szkolenie będzie wyjątkowo miało miejsce w ośrodku MSZ, razem z ich pracownikami. Było to o tyle dziwne, że pracowników dyplomacji – jak mówili o sobie – obowiązywały inne procedury i odbywały się na zupełnie innych zasadach. Teraz wyjątkowo postanowiono połączyć obie grupy, bo także MSZ musiał w trybie pilnych wysłać kilka swoich pracowników poza granice kraju i nie mógł zgodnie z przepisami uczynić tego bez szkolenia. Z Firmy w szkoleniu uczestniczyło jeszcze sześciu nieznanych mi pracowników, których spotkaliśmy już w ośrodku MSZ, bo wcześniej zostali powiadomieni o zmianie. Nasz zespół został tam dowieziony służbowym samochodem samego szefa, który akurat jechał w tamtym kierunku. Na wszelki wypadek cały czas trzymałem się Doctora i dowódcy, starając się nie zwracać za bardzo na siebie uwagę, ale za to wszystko dokładnie obserwować.

    Przede wszystkim zdziwiłem się, gdy dotarliśmy do przeszklonej sali, gdzie większość stojących tam stołów i krzeseł była już zajęta przez czekających na szkolenie. To, co zauważyłem, to absolutnie męskie towarzystwo oraz zajęte wszystkie ławki i krzesła

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1