Discover millions of ebooks, audiobooks, and so much more with a free trial

Only $11.99/month after trial. Cancel anytime.

Pod smaganiem samumu
Pod smaganiem samumu
Pod smaganiem samumu
Ebook364 pages4 hours

Pod smaganiem samumu

Rating: 0 out of 5 stars

()

Read preview

About this ebook

Jeden z największych podróżników wszech czasów dzieli się z nami pełnymi emocji i barw wspomnieniami z podróży po Algierii i Tunezji. Ossendowski z wnikliwością naukowca i wrażliwością poety wprowadza nas w idyllę egzotycznych lądów, bogactwo kultur i zwyczaje arabskiego świata, uczestniczy w pulsującym własnym rytmem życiu tubylców, zachwyca się tańcem i muzyką. Zagłębia się w labirynt uliczek i zaułków starych miast, wsłuchuje w opowieści i legendy, spotyka wojowniczych potomków Fenicji."Żegnam cię, don Miguelu Saavedra Cervantesie, wiem juz, czego mam szukać tu, w białym Algierze, w tym Argelu, gdzie spędziłeś pięć męczeńskich lat! Tak myślałem, zostawiając poza sobą grotę Cervantesa i kierując się ku sercu miasta. Ku sercu! Sercem jest to stare miasto arabskie, a właściwie miasto mieszanej w najdziwaczniejszy sposób ludności, osiadłej tu za panowania Turków. Szerokim wieńcem otoczyły je zewsząd nowe dzielnice francuskie, nadające całemu Algierowi zewnętrznie wygląd Paryża, nieco odnowionego i odświeżonego ..."-
LanguageJęzyk polski
PublisherSAGA Egmont
Release dateDec 10, 2018
ISBN9788711662434
Pod smaganiem samumu

Read more from Antoni Ossendowski

Related to Pod smaganiem samumu

Related ebooks

Related categories

Reviews for Pod smaganiem samumu

Rating: 0 out of 5 stars
0 ratings

0 ratings0 reviews

What did you think?

Tap to rate

Review must be at least 10 words

    Book preview

    Pod smaganiem samumu - Antoni Ossendowski

    Rozdział I

    Stolica piratów

    „Cześć ci, grodzie waleczny, coś glebę swoją, krwią niewiernych zlewając, na kamień zamienił!" — pisał uczony i natchniony Zahrat en-Nayera, porwany potęgą i pięknością Algieru.

    Ze skalnej piersi i od podnóża góry aż do jej szczytu wyrósł przed wiekami Al-Dżaza’ir, który w mowie przybyszów zmienił się w Algier.

    Gęsta mgła legend, baśni i opowiadań dawnych kronikarzy otacza to srebrzyste miasto, dumnie wznoszące się, niby kopiec, na cześć nieznanych bohaterów, kopiec olśniewająco biały, rozpalony w ogniu słońca, przeglądający się w falach lazurowego morza.

    — Ikosium, imię moje! — woła Algier niemym głosem napisu na starym domku przy ulicy Bab-Azun. — Ikosium, gród Cezarei!

    — Al-Dżaza’ir Beni Mezranna, tak się zowie to miejsce, wsławione w pamięci śmiertelnych! — szepczą dawne klechdy arabskie.

    — Argel, miasto bandytów morza i katów okrutnych! — twierdzą kronikarze hiszpańscya.

    I zdać się może, że nieznany ludek koczowniczy Beni Mezranna, co przywędrował hen znad Nilu, rzymskie kohorty, załogi potężnych korsarzy, dumni hiszpańscy hidalgowie i setki innych wojowników, zaborców, ciemięzców — walkę toczyć ze sobą zaczynają, spierając się o imię miasta, co tarasami wspina się aż na sam szczyt góry, gdzie tkwią jeszcze ponure mury starej tureckiej kasby, a gdzie powiewały flagi potężnych bejlerbejów, namiestników sułtana panującego nad wiernymi w Stambule, i bandery potężniejszych nieraz od nich wodzów korsarskich.

    Dla pisarza jest to tylko Argel…

    A więc ulicą Colonel Combe przebiegam miasto i dochodzę do groty, przed którą wznosi się popiersie pisarza należącego do całego świata.

    Sławne to imię — Miguel de Saavedra Cervantes!

    Słynny i waleczny bojownik w bitwie pod Lepanto, Korfu, Navarino i Tunisem, niewolnik, dręczony w ciągu prawie pięciu lat przez Arnauta Mami i Hassana Paszę w Algierze, nieśmiertelny autor „Don Kichota z Manczy"!

    To on od roku 1575 do roku 1580 wlókł za sobą kajdany Turków i korsarzy, gnił w lochach pałacu bejlerbeja, cztery razy uciekał i znowu wpadał w ręce krwawych władców Argelu, aż został wykupiony i powrócił do kraju, aby swoje imię i geniusz swego narodu rozsławić na cały świat.

    Wpatruję się w oblicze wielkiego autora „Don Kichota" i słyszę jego cichą opowieść:

    „W rzadkie chwile wolności, chwile pełne niepokoju i myśli o powrocie do ukochanej ojczyzny, zwiedzałem Argel, tę bezładną, piętrzącą się kupę pałaców, domów, chałup i ohydnych barłogów, ściśniętych obręczą wysokich murów, otaczających całą górę. Widziałem wąskie, kręcone, połamane uliczki, pnące się śród załamań skał; prześlizgałem się ciemnymi przejściami pod zwisającymi balkonami i werandami domów. Podziwiałem potężne, warowne pałace i domy starszyzny tureckiej, janczarów, renegatów, bejów, raisówb; na wysokich tarasach śpiewały piękne niewolnice haremów, a w lochach jęczeli niewolnicy wszystkich ludów chrześcijańskich; przebiegałem nieskończenie długą ulicą Suk od wschodniej bramy do zachodniej, słuchałem mowy francuskiej, hiszpańskiej, włoskiej, greckiej, albańskiej, tureckiej, arabskiej, żydowskiej, gwary Kabylów koczowników dalekiej pustyni…"

    Żegnam cię, don Miguelu Saavedra Cervantesie, wiem już, czego mam szukać tu, w białym Algierze, w tym Argelu, gdzie spędziłeś pięć męczeńskich lat!

    Tak myślałem, zostawiając poza sobą grotę Cervantesa i kierując się ku sercu miasta.

    Ku sercu! Sercem jest to stare miasto arabskie, a właściwie miasto mieszanej w najdziwaczniejszy sposób ludności, osiadłej tu za panowania Turków. Szerokim wieńcem otoczyły je zewsząd nowe dzielnice francuskie, nadające całemu Algierowi zewnętrznie wygląd Paryża, nieco odnowionego i odświeżonego. Stąd „europeizacja" już przekrada się dalej — w głąb starego miasta, gdzie tu i ówdzie strzelają ponad budowle dawnego Al-Dżaza’iru wysokie, współczesne kamienice. Ale tego, na szczęście, niedużo, więc podróżnik może jeszcze odczuć dawno minione czasy.

    Ulica Kasba, dawna Suk, którą nieraz kroczył Cervantes, przecina całą dzielnicę. Podobna jest ona do labiryntu lub do sieci niezliczonych wąskich, nieraz ślepych, zakrzywionych, załamujących się fantastycznie uliczek i zaułków. Część z nich wspina się na szczyt góry schodami o stopniach wykładanych okrągłymi kamieniami lub potrzaskanymi płytami, na zboczach chodnika w naturalnych wyżłobieniach biegnie woda — czysta ze źródeł i fontann i brudna ze ścieków domowych.

    Wystające nad ulicami okratowane werandy nieraz dotykają balkonów przeciwległych domów, tworząc ciemne przejścia, do tuneli podobne.

    Często można widzieć głęboką framugę w grubym murze domu, gdzie do marmurowej lub granitowej muszli z pluskiem i łagodnym szmerem pada niemilknąca nigdy struga fontanny.

    Prawie ślepe mury, rzadko posiadające kilka drobnych, żelaznymi kratami bronionych okienek, nie zdradzają przepychu i obszarów siedzib kupców, starszyzny lub wyższych mułłówc. Czasami uderzy w oczy białością swoją marmurowa framuga drzwi z ciemnych desek cyprysowych, nabijanych żelaznymi guzami lub ozdobionych rzeźbą z brązu.

    To stare dar, które niegdyś należały do korsarzy, agów i paszów tureckich, do kupców, do renegatów, wysoko cenionych przez sułtanów i służących im za doradców w sprawach wojny i rządzenia krajem. Od dawna jednak domy te przeszły w inne ręce, a te złożyły tu towary, urządziły biura, a nawet wstawiły maszyny tkackie, które turkoczą i szczękają w salach i patio, gdzie niegdyś hucznie bawili się odważni i możni dowódcy eskadr korsarskich lub gdzie pod razami dozorców jęczeli niewolnicy chrześcijańscy, ci nieznani męczennicy, co umierali z imieniem Chrystusa na ustach, bo w Nim tylko była jedyna ich nadzieja.

    Konsulowie państw europejskich, mnisi i poselstwa trudnili się wykupem jeńców z zamożnych i znanych rodzin, a któż myślał i któż cierpiał nad losem biedaków, ludzi z pospólstwa, zwykłych żołnierzy i prostych marynarzy z fregat i galer, zdobytych na Morzu Śródziemnym przez odważnych piratów?

    Pnąc się wyżej, uliczki wbiegają na szczyt góry; tu stała niegdyś twierdza berberyjska, zdobyli ją Turcy, znacznie rozszerzyli i wzmocnili, gdyż przechowywali tu główny skarbiec całej tureckiej północy Afryki.

    W tym zbiorowisku budowli starego miasta z kasbą na szczycie, w tej sieci skrzyżowanych uliczek, odnaleźć można zabytki przeszłości.

    Tłum kobiet, idących z myślą błagalną o płodność, doprowadzi do starego meczetu marabutad Mohammeda esz-Szerifa, gdzie znajduje się grobowiec tego świętego, zmarłego w 1541 roku, i cudotwórcza fontanna. Wodę z niej przechowuje się w domu każdej algierskiej mężatki muzułmańskiej.

    Dalej wznosi się meczet Dżama Safir, który zbudował renegat holenderski Safar ben Abdallah, wprowadzając nowe motywy architektoniczne, wznosząc ośmiograniastą kopułę i upiększając wnętrze świątyni perską majoliką.

    W pobliżu meczetu, w cieniu trzech wiekowych drzew oliwnych, rosnących na małym cmentarzu muzułmańskim, kryją się grobowce dwóch księżniczek, a na ich mogile wykonuje się najpewniejsze wróżby i najskuteczniejsze zaklęcia. Zawsze spotkać tu można ślepych żebraków i żebraczki, a te wróżą, rzucając kości lub kamienie i z ich układu na ziemi czytając losy ludzi, lubiących zaglądać w mgłę nieznanej i tajemniczej przyszłości.

    W dzień, gdy słońce praży, rojnie bywa w starej dzielnicy i zgiełkliwie, bo wszystkie niezliczone sklepiki, stragany przekupniów i drobne warsztaty są czynne, a tłumy Arabów, Berberów i Kabylów suną uliczkami i zaułkami, wnosząc ruch i życie. W nocy, gdy na skrzyżowaniu uliczek zapalają się rzadkie latarnie, tłum znika, chowa się po domach. Wtedy nieliczni przechodnie wydają się inni. Zmieniają oni nawet swoją powierzchowność, bo zrzucają z siebie półeuropejskie ubranie i obuwie i otulają się w tradycyjne burnusy, wciskając kapiszony na czerwone fezy z czarnymi, spadającymi na ramię kitami. W nocy mieszkańcy starej dzielnicy śmielej i zuchwalej zaglądają w oczy przechodzącemu białemu człowiekowi i czasem warkną jakieś słowo, pełne pogardy i obelgi.

    Hałaśliwie muzyka gra w niewidzialnych wnętrzach domów; przy otwartych drzwiach stoją wystrojone kobiety, umalowane, dumne z barwnych sukien, patrzące za przechodzącymi wzrokiem nieruchomym, ciężkim; palą papierosy i kif.

    Roi się od ludzi po kawiarniach, ciemnych, cuchnących i zakopconych. Tu grają w karty i kości, słuchają grajków i bardów, rozmawiają o wszystkim, co zajmuje umysły mieszkańców Algieru, Algierii, całej muzułmańskiej Afryki.

    Tu z dobrym znawcą mowy arabskiej można usiąść w kącie i popijając aromatyczną kawę, bez końca słuchać opowiadań o korsarzach, stanowiących legendę i dumę Algieru.

    Pierwszy rzut oka na to miasto ze strony najbardziej charakterystycznej pomógł mi uczynić uprzejmy i gościnny honorowy konsul Polski, p. Arsène Antoine Rozée, Francuz, rozkochany w Algierii, znający ją i rozumiejący głęboko.

    Przebiegliśmy z nim całe miasto i w dzień, i w nocy, a to wskazało mi dalsze drogi. Wziąwszy więc przewodnika, poszedłem do kawiarni w dzielnicy arabskiej, aby posłuchać bardów.

    Stary Berber, pobrzękując na darbucee, przeciągłym głosem skandując słowa, mówił:

    „Gdy wyjdziesz z miasta na brzeg morza, idź, o, mumenief, ku przylądkowi Matfu. Znajdziesz tam miejsce, przez starych ludzi nazywane Hamza. Miejsce to krwią nasiąkło, a z tej krwi zrodziły się dżinny zemsty. Na Hamza ujrzysz Arbał, który był niegdyś potężną twierdzą, gdzie w środku stał meczet. Teraz pozostały tu ruiny, tylko ruiny, porosłe aloesami i figami berberyjskiemi, lecz w środku dawnego meczetu wznosi się jeszcze kolumna z czerwonego kamienia. Fortecę tę i meczet wzniósł odważny i możny Husseim Talem, wódz piratów, posiadający eskadrę ze stu łodzi zbrojnych i żaglami, jak skrzydłami, opatrzonych.

    Postrachem było dla niewiernych imię Husseima, sławnego raisa, a gdy jego bandera z toporem powiewała nad morzem, żadna galera hiszpańska i włoska nie śmiała wynurzyć się z portu.

    Husseim pewnego razu, płynąc z Al-Dżaza’ir ku Gibraltarowi, stoczył walkę z okrętem francuskim, zdobył go, mężczyzn uczynił niewolnikami, którzy zmuszeni byli wiosłować na jego łodziach, gdzie było dwadzieścia ławek dla czterech wioślarzy w rząd. Wziął też do niewoli kobietę, młodą i piękną, i pojął ją za żonę. Husseim nazywał ją Anaja i kochał nad życie i nad sławę swoją. Dla niej zapominał o walce i rabunku na morzu, spełniał każde jej życzenie i, jak pies, patrzył jej w oczy.

    Nagle Anaja zaczęła chorować i najsławniejsi lekarze nie mogli nic poradzić; więdła i chudła piękna żona Husseima, aż jakiś kahing poradził mu wznieść na cześć Allaha meczet i odbyć podróż do Mekki, by ubłagać zdrowie dla żony. Zbudował możny rais wspaniały meczet, który opierał się na kolumnach z białego jak śnieg górski marmuru, i pojechał do Mekki. W drodze dogonił go sługa i doniósł, że Anaja porzuciła dom i zbiegła.

    Lotem wichru powrócił korsarz do Al-Dżaza’ir i pchnął na wszystkie strony trzy tysiące swoich piratów, aby odszukali Anaję.

    Znaleziono ją w przebraniu męskim w pobliżu Ténès, poznano i przywieziono do Husseima. Rais nie powiedział nic do żony, skinął tylko na sługi, a ci przywiedli kobietę do meczetu i, przywiązawszy do środkowej kolumny, zostawili ją, zamknąwszy meczet. W nocy sam Husseim otworzył podziemia i wpuścił do meczetu lwa.

    Nazajutrz rano znaleziono tylko kości Anai.

    Potem Husseim spalił meczet. Wszystko runęło i znikło, pozostała tylko kolumna, zbroczona krwią kobiety, a barwę swoją przechowała do dziś!…

    Tu przychodził modlić się, płakać i myśleć potężny, straszliwy, surowy Husseim Talem, przezwany »toporem morskim«, a gdy umierał, włożył do środka kolumny kamienną bryłę, wydrążoną w środku i pełną złota, jako ofiarę dżinnom nienawiści i zemsty, mającym tu siedzibę…

    Tak to bywa, mumeni! Żona może stać się słońcem życia, ale może być i czarnym jadem, zatruwającym chwile zgonu!"h…

    Po kawiarniach mauretańskich słyszałem dziesiątki starych opowieści z przeszłości Algieru — słynnego gniazda korsarzy, a z tych kawiarni, siecią poplątanych uliczek, zbiegałem do obecnego miasta, urządzonego przez Francuzów tak malowniczo i z takim przepychem. Ożywione, zatłoczone elegancką publicznością ulice, zalane elektrycznością, uniwersytet, wspaniałe hotele, restauracje i kawiarnie, bogate filie największych paryskich sklepów, tramwaje, bulwary, teatry, muzyka, kluby, pałace poczty i telegrafu…

    Obszerne place, szerokie ulice, wspaniałe gmachy, parki — wszystko to z biegiem czasu, od chwili zdobycia Algieru przez Francuzów w roku 1830, wyparło stąd życie tubylcze, wtłoczywszy je do starej dzielnicy, do labiryntu uliczek i zaułków, pnących się ku kasbie.

    Pozostały jednak i tu, w tym nowym Paryżu, oazy przeszłości.

    Na pierwszym więc miejscu dwa wielkie meczety: Dżama el-Dżedid i Dżama el-Kebir. Z każdym z nich jest związane podanie. Pierwszy, przypominający meczety bizantyjskie, budował na rozkaz tureckiego paszy niewolnik chrześcijanin i nadał mu formę krzyża, za co w nagrodę zginął na palu. Drugi jest poświęcony muzułmańskiemu kultowi malekitów, został wzniesiony na ruinach chrześcijańskiej świątyni starożytnego Icosium w X wieku i przypomina architekturą swoją meczety pozostałe w Kordobie, gdyż widocznie dotknęły go ręce architektów mauretańskich.

    Są to olbrzymie gmachy, z łatwością mieszczące tysiące pobożnych, a gdzie się przechowuje stare, pisane i ozdobione ręcznie przez grafików andaluzyjskich Korany, nieraz stanowiące skarby sztuki mauretańskiej.

    Pałace generała-gubernatora i arcybiskupów przedstawiają wzory wspaniałych siedzib mauretańskich z wieku XVIII, wzniesionych podczas tureckiego panowania, obfitujących w marmurowe kolumny, rzeźbione cedrowe drzwi, pułapy, balustrady, pełne pięknych barw i złota, majoliki arabskiej i mozaikowych, różnokolorowych okien. Te wzory sztuki, kwitnącej w Algierze po wszystkie czasy jego burzliwego istnienia, można oglądać i studiować w starannie utrzymanym muzeum starożytności i sztuki muzułmańskiej.

    Osobliwością stolicy tej francuskiej kolonii jest niezawodnie ogród botaniczny, urządzony przez pp. Hardy’ego i Rivière’a. Podziwiać tu można wspaniałe aleje platanów, palm, fikusów, Chamaerops excelsa, trzciny bambusowej, palmy Dracaena, latanii, stawy z roślinami wodnymi, pełne złotych rybek i małych karpi, zarośla eukaliptusów i araukarii, które dla klimatu Algieru zapomniały o swoich ojczyznach — Australii i Ameryce Południowej — rozrastając się tu szybko i wspaniale.

    Dokoła miasta tu i ówdzie rozsiane są stare pamiątki dawnych dziejów, dawnych ludzi — cmentarz muzułmański z kubbą Sidi Abd er-Rahmana Bu-Kobrina, dziwnego świętego, który, podług wierzeń Kabylów, jednocześnie jest pogrzebany w dwóch mogiłach, co zmusiło Turków prochy z obydwóch grobów złożyć tu w jednym, aby uniknąć gromadzenia pielgrzymów w dwóch miejscach; grota Cervantesa; studnia słynnego dowódcy korsarskiego raisa Murada, posiadającego sławę czarownika i postrachu Sardynii; ruiny starego miasteczka fenickiego Rusgunia i jeszcze jedna rzecz — całkiem już współczesna — wąwóz „Dzikiej kobiety".

    Można by pomyśleć, że jakaś dzika kobieta, na przykład góralka z Kabylii, odznaczyła się tu szaloną odwagą lub dokonała krwawej zemsty. Tymczasem jest to całkiem co innego. Wkrótce po zajęciu Algierii przez Francuzów w tym wąwozie założyła restauracyjkę młoda i powabna Francuzeczka markietanka. Fabrykowała sama absynti i szerzyła straszliwe pijaństwo śród żołnierzy załogi. Walka władz z „dziką kobietą" była bardzo zażarta, bo miała ona cięty język i dowcip ostry jak jej zęby, gdy broniła swego absyntu przed rekwirującymi go urzędnikami.

    Owa markietanka może ustami swego cienia pozagrobowego powtórzyć za Horacjuszem, że pozostała w pamięci ludzkiej na zawsze.

    Piękny jest Algier i malowniczy, biały gród, pnący się od wybrzeża do szczytu kasby i odrzucający długie, ukośne skrzydło swego nowego przedmieścia Mustafa! Wszystko to się przegląda w lazurowych falach ożywionego, ciągle się rozszerzającego portu, odgrodzonego ścianą gór wielkiej Kabylii.

    Przybyliśmy tu z oazy Figuig, przeciąwszy terytoria wysokich płaskowyżów i całą zachodnią Algierię przez Tlemsen, Bel Abbes, Oran, Orleansville i świętą dla muzułman Milianę, gdzie znajduje się grobowiec tajemniczego proroka i uczonego Sidi Ahmeda ben Jussefa, wielkiego satyryka, nieraz zdradzającego myśl cyniczną.

    Maur andaluzyjski, wielki alem, czarownik ben Jussef używał swej siły nadprzyrodzonej i wiedzy tajemnej wyłącznie dla dobra ubogich i krzywdzonych. Jego krytyczny i ascetyczny umysł zmusił go do piętnowania nieczystego i grzesznego życia miast, pogrążonych w rozpuście i zbytkach. Czynił to w sposób dobitny, a jego powiedzenia i określenia przylgnęły jak smoła do nazw niektórych miast.

    O mieście Czerczel powiedział: „Brzydkie miasto Czerczel! Chociaż ulice posiadasz szerokie i place obszerne, jesteś jednak zaludnione przez skąpców i brutali. Podróżnikowi, o ile nie jest marynarzem lub kowalemj, nic innego nie pozostaje, jak tylko z pośpiechem oddalić się od twoich murów".

    Milianie, gdzie spędził dużo czasu, przypiął inną łatkę: „Miliana… Miliana… tam przewodzą nad wszystkim i nad wszystkimi kobiety, tam mężczyźni są niewolnikami".

    Nie wiem, czy to prawda, a jednak, gdy przebiegałem te małe miasteczka, wydało mi się, że mężczyźni są leniwi i ospali, kobiety zaś pełne energii i ożywienia. Jeżeli tak, to rozumiem, dlaczego miliańczycy dostali się pod żółte i czerwone pantofelki milianek…

    Ponieważ ben Jussef pochlebił paniom z Miliany, przeto zrobiły mu reklamę i sławę na cały Maghreb. W innych miastach złośliwego proroka nie lubiano, stąd, gdy przybywał tam, narażał się na drwiny i prześladowania. Szczególnie przykre zajścia miał w Ténès, za co puścił w obieg takie o nim zdanie: „Ténès, jesteś zbudowany na gnoisku, twoja woda — krew, twoje powietrze — jad. Na Allaha! Ben Jussef nie spędzi nawet jednej nocy w twych murach!".

    Podczas naszej podróży z południa, z progu Sahary, do Algieru, widzieliśmy obrazy szybkiego rozwoju kolonii — rolnictwo, plantacje wina, oliwek, drzew owocowych, tytoniu, a nawet pierwsze próby z bawełną, którą spostrzegłem około Orleansville, gdzie już 600 hektarów ziemi oddano pod kulturę tej rośliny.

    Nawet pobieżny rzut oka pozwala widzieć tu olbrzymi wysiłek energii ludzkiej. Najlepiej tego dowodzi statystyka, którą zebrałem w Algierii.

    Cała kolonia liczy 57,6 miliona hektarów, z których 20,8 miliona przypada na urodzajną północ i 36,8 na jałowe południe.

    Olbrzymia przestrzeń jest słabo zaludniona, bo statystyka francuska podaje zaledwie 5 milionów tubylców i 830 tysięcy białych mieszkańców. A jednak na północy tubylcy pod wpływem Europejczyków coraz bardziej nawykają do rolnictwa, uprawianego już na 5,2 miliona hektarów; poza tym europejscy koloniści posiadają 2,2 miliona hektarów ziemi rolnej. Na południu pod uprawą pozostaje zaledwie 103 tysiące hektarów, lecz na to składają się przyczyny klimatyczne i geologiczne.

    W całej Algierii pod uprawą pozostaje około 7,5 miliona hektarów. Co daje tu rola? Wina 7,04 miliona hektarów, około 22 milionów hektolitrów zboża różnego gatunku. Poza tym oliwki, owoce, tytoń, jarzyny i trawa alfak, poszukiwana w przemyśle fabrycznym. Znacznym bogactwem Algierii są lasy, rosnące na trzech milionach hektarów: sosna, dąb zwykły i dąb korkowy, cedr, tuja i kilka innych gatunków drzew liściastych. Na stepowych obszarach i na łąkach zalesionych gór spotykałem duże i liczne stada owiec i bydła rogatego. Skrzyżowanie tubylczych owiec z merynosami dało tu dobre wyniki.

    Wielkim bogactwem Algierii są pokłady mineralne, a także źródła gorące i mineralizowane. Najbardziej słynne są Hammam Rhira i Hammam Meluan w departamencie Algieru i Hammam Meskutin w departamencie Konstantyny. W tych dwóch departamentach wykryto około 170 źródeł mineralnych, a śród nich alkaliczne, sodowe, siarczane, słone, żelaziste i kwasowęglowe. Jednakże największym skarbem ekonomicznym kolonii są nader bogate i liczne pokłady fosforytów, przerabianych na nawozy sztuczne. Słynie z nich szczególnie departament Konstantyny. Oprócz fosforytów Francuzi eksploatują rudę żelazną, ołów, miedź, cynk, antymon, rtęć, chromowe rudy, sól kamienną, pokłady onyksu, marmuru. Górnicy zajęci są w dobie obecnej poważnymi pracami nad poszukiwaniem nafty, na co istnieją niepłonne, zdaje się, nadzieje około Tliuanet w departamencie Oranu.

    Niezawodnie, z chwilą wejścia w normalne i pokojowe łożysko burzliwego obecnie i wstrząśniętego do rdzenia politycznego życia Europy rozpoczną się nowe prace nad rozszerzeniem terenów rolnych drogą sztucznej irygacji. Obok nowych plantacji powstaną przedsiębiorstwa górnicze, fabryki i warsztaty, które obecnie są dopiero zapoczątkowaniem europejskiego przemysłu w Algierii.

    Jedna okoliczność rzuciła mi się w oczy podczas mojej podróży po Algierii, a mianowicie, że stopniowy, lecz ciągły rozwój rolnictwa i niewielki tymczasem przemysł algierski zdążyły już wytworzyć kadry proletariatu tubylczego, czego nie daje się zauważyć w Maroku, z wyjątkiem chyba Casablanki. Można naturalnie uważać meskinówl za proletariat, lecz organizacja, którą oni tworzą, przynależność ich do bractw religijnych z Aïssaoua na czele, i wreszcie stosunek oficjalnego islamu do żebraków — zbijają te przypuszczenia. Meskini marokańscy, jak zresztą i wszędzie w krajach muzułmańskich, stanowią osobną klasę społeczeństwa, a wcale nie są elementem zdeklasowanym, jakim jest proletariat europejski. Ludzie bezrolni, bezdomni i muzułmańscy przybysze też nie stanowią w Maroku proletariatu, gdyż albo wynajmują się na długoterminowych robotników, albo też zaprzedają na niewolników, a wtedy bez śladu i socjalnej różnicy znikają w masie ludności tubylczej, znajdując sobie miejsce w hierarchii społecznej.

    W Algierii jest inaczej. Europeizacja tej kolonii, zastosowanie zachodnich systemów ekonomicznych i gospodarczych, rozwój urbanizmu, który wytworzył takie miasta jak Algier z 250 tysiącami, Konstantyna z 82 tysiącami i Oran ze 155 tysiącami mieszkańców, zażądały robotnika krótkoterminowego, najczęściej nawet dorywczego, zrodziły konkurencję pracy i przyciągnęły zewsząd tłumy poszukujących zarobku.

    W Algierze na każdym kroku spotkać można przedstawicieli lumpenproletariatu — w mieście, około fabryk, w porcie, na kolei. Ci proletariusze, przyjąwszy niektóre obyczaje swoich europejskich kolegów, zdeklasowali sami siebie, oderwawszy się na skutek bierności i obojętności do kultu i tradycji od bractw, sekt, meczetów i społeczeństwa. Nikt już nie przyjmie ich ani do bractwa, zgromadzonego dokoła marabuta w jego zaujam, ani do sekty Aïssaoua, Heddaua lub innej, ani włączy ich w poczet domowych niewolników; nawet meskini, ci najwięksi na świecie cynicy, nie uznają ich za godnych wejścia do organizacji żebraczej, dziwacznej a potężnej.

    Wytwarza tych zdeklasowanych osobników urbanizm i najlepszym dowodem tego jest Casablanca, jedyne pod tym względem miejsce w Maroku, a za nią duże miasta Algierii, szczególnie te właśnie, które dają dużo sposobności do odszczepieństwa społecznego i religijnego.

    Spędziwszy kilka dni w Algierze, wyruszyłem na zwiedzenie kraju. Automobilem zrobiłem wielki zygzak, przecinający całą Algierię. Ze stolicy, od brzegu Morza Śródziemnego, przejechałem do Sahary, skąd przez oazę Biskra, Timgad, Batna przejechałem do Konstantyny, a z tego miasta do portu Bône nad Morzem Śródziemnym i dalej już do Tunezji.

    Dziwne i niezapomniane wspomnienie pozostawił po sobie Algier nocny, Algier zalany niebieskawym światłem elektrycznym pod nisko zwisającym namiotem nieba ciemnego, prawie czarnego, z połyskującymi na nim bliskimi, lecz zagadkowymi gwiazdami.

    Ulice, biegnące śród wysokich, pięknych gmachów francuskiej dzielnicy, nie śpią nigdy. Tłumy ludzi suną chodnikami, turkoczą koła tramwajów, ryczą i błyskają latarniami samochody, migają i wołają do siebie lampki szyldów nad restauracjami i kabaretami. Gwar, śmiech, muzyka i śpiewy…

    W gęstym cieniu drzew parków majaczą postacie ludzkie. Niesie się cichy zgrzyt żwiru, poszept drzew, padają ciche jak westchnienia słowa, drażniący śmiech lub odgłosy pocałunków. Śmigają w ciemnym powietrzu nietoperze, grają cykady na wierzchołkach rozłożystych platanów, sączą woń kwiaty na klombach zroszonych dzwoniącą bez przerwy fontanną.

    Do woni tuberoz i werbeny wlewa się aromat morza, aromat wiecznego ruchu, przestrzeni, zgonu wodorostów i drobnych żyjątek, wyrzuconych z głębin wodnych na obcy im i złowrogi brzeg.

    Na wybrzeżu obejmuje mnie łagodny powiew wiatru, orzeźwiający i pełen nieuchwytnych aromatów, plusk fal wbiegających na piasek, zgrzyt łańcuchów i bloków na ładowanych w porcie okrętach, przyćmione, zgłuszone mrokiem nocy głosy ludzkie, dalekie, basowe huczenie syreny, rzadki krzyk strwożonej mewy śpiącej na pływającej beczce kotwicznej. Horyzont tonie w zwojach czarnego płaszcza nocy, lecz nagle rozdziera go, rozpruwa długim ostrzem swych promieni latarnia morska, miga przez jedno mgnienie oka i pogrąża się w bezdni mroku.

    Zagłębiam się w labirynt uliczek i zaułków starej Kasby. Obstępują mnie ze wszystkich stron wysokie, ciemne, ślepe domy. Wieje od nich mroczna tajemnica, dochodzą stłumione jęki, westchnienia i cichy szept zaklętej w nich duszy przeszłości. Coś mówią, o czymś opowiadają mury głosem ledwie dosłyszalnym, tajemniczym, chwilami brzmiącym triumfem i zachwytem, chwilami brzemiennym łzami, skargą…

    Rzadko błyśnie gdzieś wysoko, pod zwisającym okapem dachu, małe, wąskie okienko zakratowane, a wtedy wydaje się, że to zaklęta dusza całą mocą namiętnego pragnienia chce się wyrwać na wolność i biec ulicami, krzyczeć niemymi ustami o tym, co widziały jej oczy, co słyszały uszy za tymi grubymi murami.

    W ciemnych kątach, w mroku przejść pod balkonami, w załamaniach ulic i domów czają się nieuchwytne, szare, chybkie cienie. Majaczą, kryjąc się przed okiem przechodnia, miotają się, czołgają, przebiegają z jednej strony ulicy na drugą i znikają w czarnych szczelinach murów, w szparach starych, cedrowych drzwi.

    Z pluskiem pada skrząca się struga wody do basenu fontanny, dzwonią mknące ku morzu potoki wody w rynsztokach.

    Domy stają się uśpione i milczące. Czasem mignie marmurowa, pożółkła framuga wspaniałych drzwi, zabłyśnie w świetle latarni ulicznej majolikowa rama okna i misterne sploty żelaznego okratowania okna, co jak martwe oko wyziera białawą, nieżywą plamą.

    Nigdzie nie odezwie się człowiek, nigdzie pies nie zaszczeka.

    Prześlizgnie się czasem tajemniczy mieszkaniec podziemi i ruin — zagadkowy, milczący szczur, mignie czatujący na zdobycz bezdomny kot, cyknie miotający się w szalonym pościgu za ćmą nietoperz…

    Lecz znikają te domy milczące i ciemne, dawna siedziba korsarzy, bejów i janczarów, przytułek namiętnej i skwarnej miłości, piekło poniewierki i męczeństwa tysięcy umierających tu w beznadziejności niewolników…

    Coraz częściej spotykam ludzi: milczących, dążących w pośpiechu mężczyzn, szczelnie owinięte w burnusy kobiety, poprzedzane przez sługę z latarką w ręku…

    Wszyscy dążą tam, gdzie uliczki pną się w górę prawie pionowo, przebiegają zaułkami o długich, połamanych stopniach kamiennych, o głębokich, ciemnych niszach w murach, ze śpiącymi w nich żebrakami i nocnymi stróżami.

    Tu gwarno i hałaśliwie.

    Przez otwarte na oścież drzwi i przez zakratowane okna padają na nierówny bruk smugi i plamy światła. Zapachy potraw zaprawionych czosnkiem, cebulą, oliwą i czerwonym pieprzem, aromat kawy i mięty, dym benzoesu, tytoniu, kifu, mirry i nardu tworzą podniecającą, denerwującą woń.

    Jaskrawe, barwne stroje półnagich kobiet, ich zamglone, nieprzytomne spojrzenia, głosy ostre, wołające ku sobie nieznanego kochanka, pożądliwe ruchy ramion i obnażonych piersi; brutalne zaproszenia i bezczelne oczy młodych Arabów; jękliwe śmiechy starych, potwornych wiedźm, rozdziawiających czarne paszcze, pełne zgniłych słów i zgniłych zębów; milczące, chyłkiem skradające się postacie mężczyzn, wchodzących i wychodzących z tych zgiełkliwych, ohydnych domów; tłumy młodzieńców w mistycznym zachwycie zapatrzonych w okno z siedzącą w nim nagą dziewczyną, rozczesującą falę gęstych, czarnych włosów; tupot tańczących nóg; przeraźliwe krzyki kobiet; wycie bawiącego się tłumu; brzęk naczyń; warkot bębnów i tamburynów; zawodzenie klarnetu; brzdąkanie gitary; szlochająca skarga arabskich skrzypiec… wszystko połączyło się w jeden wzrokowy i słuchowy

    Enjoying the preview?
    Page 1 of 1